Czas coraz bardziej oddala mnie od tygodnia spędzonego w słonecznej Toskanii, jednak nie jest w stanie zatrzeć moich wspomnień, dodatkowo pobudzanych do życia zrobionymi wówczas zdjęciami. Dziś kolejna część Pamiętnika z wakacji. Jesteście ciekawi, gdzie udałam się trzeciego dnia podróży? Zapraszam!
Dzień III
Z samego rana, zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy na dalszy podbój północnych Włoch. Naszym pierwszym celem było ogromne jezioro Garda, które jest większe niż możecie sobie wyobrazić. Długie na ponad 50 km. Na jego brzegach umiejscowiły się piękne włoskie miasteczka. Dwa z nich miałam okazję zobaczyć. Najpierw wjechaliśmy do Malcesine, jednak nie po to by je zwiedzać. Tam wsiedliśmy na statek, a raczej większą łódkę, na której pokładzie pomknęliśmy przez fale na drugi brzeg do Limone. Wiał orzeźwiający wiatr, który był dla nas idealnym naturalnym klimatyzatorem, zaznaliśmy bowiem już włoskich upałów.
Wokół jeziora Garda znajduje się wiele miasteczek turystycznych i kurortów, sprzyja temu łagodny klimat, dzięki któremu podziwiać można tu roślinność śródziemnomorską. Miejscowości wokół jeziora zachwycają zabytkową zabudową (historyczne centra miast, dawne zamki i fortece) oraz dobrze zagospodarowanymi plażami żwirowymi z łagodnym zejściem do jeziora. Północna część jeziora - bardziej górzysta i wietrzna - jest chętnie odwiedzana przez windsurferów. W południowej części jeziora woda jest cieplejsza, znajdują się tam liczne kempingi, parki rozrywki oraz źródła termalne.
Limone jest bardzo urokliwym miasteczkiem na brzegu jeziora. Kolorowe budynki, mnóstwo roślin, a w szczególności drzewa cytrusowe. Stąd też nazwa tej miejscowości - od limonek. Nie zabrakło więc i wszelkich gadżetów inspirowanych cytrusami. Zastawa malowana w cytryny, wszelkiego rodzaju zapachy, a także alkohole o smaku limonkowym. Co tylko chcecie. Ja jednak zachwycałam się wąskimi, brukowanymi uliczkami oraz klimatem miasteczka.
Limone sul Garda – miejscowość położona nad jeziorem Garda. Z racji położenia jest miejscowością o licznych walorach turystycznych. Istotna jest tu także uprawa oliwek wykorzystywanych do produkcji oliwy w miejscowej tłoczni. Przed wieloma laty Limone słynęło z produkcji cytryn i limonek. Powyższe potwierdzają pozostałości limonaie, w których rosły te owoce.
Kiedy już pochodziliśmy sobie po tym miejscu, wróciliśmy do Malcesine, aby poznać uroki i tego miasteczka. A nie ustępuje one w niczym Limone. No, może w tych limonkach. Jak już tam pospacerowaliśmy zapakowaliśmy się z powrotem do autokaru i ruszyliśmy do naszego głównego celu, na który czekałam najbardziej. Do Werony.
Werona powinna się wszystkim kojarzyć z Romeem i Julią. Właśnie tam rozgrywa się akcja tego szekspirowskiego dramatu. Na liście miejsc do odwiedzenia najpierw była Katedra San Fermo, do której weszliśmy. Spacerowaliśmy dalej po Weronie. Tu już nie było wielu wąskich uliczek, jednak odniosłam wrażenie, że jest to bardzo spokojne miasto. I bardzo piękne. Bardzo toskańskie. Nie tylko upał dał nam to odczuć.
Najbardziej czekałam na zobaczenie Domu Julii. Po obejrzeniu Listów do Julii miałam wielkie oczekiwania co do tego miejsca. Bardzo się zawiodłam. Dziedziniec Domu Julii jest bardzo zatłoczony, czego można było się spodziewać. W końcu to epickie miejsce. Wręcz historyczne. Skrzynka na listy istnieje, podobnie jak Sekretarki. Jednak nie ma tej ściany, która była pokazana w filmie. Jest to miejsce dla mnie mało romantyczne. Bardziej śmieszne. Znowuż mamy do czynienia z figurą, którą trzeba "pomacać" żeby mieć szczęście. A to mnie zawsze najbardziej bawi. Zapewne zaraz po wyjechaniu z Werony wszyscy o tym zapominają i swojego szczęścia nie przypisują jakiemuś posągowi...
Zdarzyła się tam jednak bardzo ciekawa rzecz. Szliśmy właśnie na główny plac, gdy z naprzeciwka nadeszło trzech Włochów. Wszyscy ubrani w białe koszule i ciemne spodnie, jeden z nich miał wieniec laurowy na szyi. Mężczyźni zatrzymali nas i z właściwą swojemu narodowi charyzmą wytłumaczyli po angielsku, że ich kolega obronił właśnie magisterkę i według tradycji musimy poklepać go po głowie w geście gratulacji. Incydent bardzo ciekawy, pozwolił nam poznać taką zwyczajną kulturę regionu. Bardzo lubię poznawać w ten sposób i myślę, że zapadnie mi to na długo w pamięć. Niestety, poruszaliśmy się grupą i udało mi się zrobić tylko jedno zdjęcie, na którym widać owego magistra (a raczej doktora, bo tak Włosi nazywają się po obronie magisterki).
Zdarzyła się tam jednak bardzo ciekawa rzecz. Szliśmy właśnie na główny plac, gdy z naprzeciwka nadeszło trzech Włochów. Wszyscy ubrani w białe koszule i ciemne spodnie, jeden z nich miał wieniec laurowy na szyi. Mężczyźni zatrzymali nas i z właściwą swojemu narodowi charyzmą wytłumaczyli po angielsku, że ich kolega obronił właśnie magisterkę i według tradycji musimy poklepać go po głowie w geście gratulacji. Incydent bardzo ciekawy, pozwolił nam poznać taką zwyczajną kulturę regionu. Bardzo lubię poznawać w ten sposób i myślę, że zapadnie mi to na długo w pamięć. Niestety, poruszaliśmy się grupą i udało mi się zrobić tylko jedno zdjęcie, na którym widać owego magistra (a raczej doktora, bo tak Włosi nazywają się po obronie magisterki).
Z Werony wyjechałam więc z nieco kiepskim humorem. Na szczęście miałam przed sobą wizję kolejnego dnia, w którym mieliśmy odwiedzić Mediolan. A o tym dowiecie się w kolejnej części.