Minął już ponad tydzień od mojego powrotu ze słonecznej Toskanii. Już przed wyjazdem zaplanowałam sobie, że podzielę się z Wami wrażeniami z tego wyjazdu w kilku częściach Pamiętnika z wakacji. Dlaczego kilka? Do opowiadania mam trochę, choć będę się posiłkować Internetem, gdyż nikt chyba nie spamiętałby tych wszystkich informacji... Dzisiaj zapraszam Was na pierwszą część relacji z mojego wyjazdu wraz ze zdjęciami, które udało mi się zrobić.
Dzień I i II
Dzień pierwszy nie był zbyt ciekawy. Jak rano wyruszyliśmy tak dopiero około 21 dotarliśmy do naszego pierwszego hotelu. Podróżowaliśmy niemalże bez przerwy przez Czechy, Austrię aż do małej miejscowości Calalzo di Cadore, położonej w Dolomitach, czyli części Alp Włoskich.
Dolomity – pasmo górskie w północno-wschodniej części Włoch (znajdujące się w całości na ich terenie), leżące na terenie Południowych Alp Wapiennych (Alpy Wschodnie). Leży pomiędzy dolinami: Val Rendena na zachodzie, Piawa na wschodzie oraz Pustertal (Val Pusteria) na północy. Najwyższe szczyty Dolomitów to: Punta Penia w masywie Marmolada - 3342 m n.p.m., a następnie Antelao - 3263 m n.p.m., Tofany. W 2009 roku Dolomity wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Drugiego dnia natomiast wyruszyliśmy rano nad jezioro Misurina, w pobliżu szczytu Tre Cime. Jezioro nie jest zbyt duże, za to bardzo turkusowe, a otaczające je góry tworzą cudowną scenerię rodem z jakiejś pocztówki. Zresztą sami zobaczcie.
Jezioro Misurina (Lago di Misurina) jest jednym z najmniejszych jezior we włoskich Dolomitach, a jednocześnie największym naturalnym jeziorem na obszerze Cadore. Jego średnica wynosi ok. 2,6 km, a głębokość 5 m. Otaczają je wysokie górskie szczyty, które odbijają się w wodzie jeziora jak w lustrze.
Znad tego jeziora ruszyliśmy w dalszą drogę do Cortiny d'Ampezzo - tam znajduje się stacja kolejki, która wyjeżdża na sam szczyt Tofana Mezzo, który znajduje się 3,244 m n.p.m.! Wyobraźcie sobie widok, który się stamtąd rozciągał... Albo nasz strach, kiedy wagonik kołysał się setki metrów nad ziemią, zawieszony na jednej linie! Na szczęście nie musicie sobie tego wyobrażać - wystarczy, że popatrzycie na zdjęcia. Miasteczko wyglądało jak skupisko domków dla malutkich lalek, a samochody były wielkości mrówek. Ludzi nawet nie mogliśmy dostrzec... Najdziwniejsza dla wszystkich, nawet naszego pilota, była pogoda. Góry, 3 km wysokie, spodziewaliśmy się zimnego wiatru i tak też się ubraliśmy. Ale okazuje się, że we Włoszech wszystko jest inaczej - na szczycie było ponad 20 stopni i spokojnie można było obejść się bez kurtki.
Cortina D’Ampezzo jest nazywana „Królową włoskich Dolomitów”, ponieważ położona jest w samym sercu tych gór.
Po zjechaniu na dół mieliśmy trochę czasu, żeby pospacerować po samej Cortinie. Jest to bardzo urokliwe miasto. Pełno w nim budynków w alpejskim stylu, które skradły chyba wszystkie serca. Słońce (wręcz upał), potężne, majestatyczne góry, brukowane uliczki, drewniane balkony i mnóstwo kwiatów. Klimat tego miejsca został z nami na długo i jeszcze dłużej zostanie, tym bardziej, że w miejscowym antykwariacie znalazłam włoskie wydanie Quo Vadis. Polskich akcentów nie brakuje również we Włoszech.
Po tym spacerze wsiedliśmy znowu w autokar i ruszyliśmy nad jezioro Fedaia. Jest jednak jeszcze coś, o czym wam nie wspomniałam - górskie drogi. Coś dla osób o mocnych nerwach, szczególnie jeśli siedzicie w autobusie na 60 osób. Zakręty chyba pod kątem 30 stopni, a często zasłonięte przez drzewa i skały. Tak wyglądała nasza droga przez 1,5 dnia. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy w końcu wyjedziemy z tych gór na autostradę. A już szczególnie po pięknym tunelu w litej skale tuż po jeziorze Fedaia, który zakręcał w ciemnościach... A kiedy się z niego wyjechało... przepaść po jedenj stronie. Nad wspomnianym jeziorem Fedaia mogliśmy przez chwilę podziwiać panoramę najwyższego masywu Dolomitów - Marmolady. Jest on tylko 100 metrów wyższy od w/w Tofana Mezzo, więc mogę sobie wyobrazić widok, jaki roztacza się ze szczytu....
Po tych niezapomnianych wrażeniach wreszcie udaliśmy się do hotelu. Ale droga do niego również nie obyła się bez zakrętów. Nocleg mieliśmy około godzinę drogi od Werony, o której opowiem Wam w kolejnej części Pamiętnika z wakacji.