Nie jestem wielką fanką filmów katastroficznych. A może jestem? 2012 było w porządku. Nawet. Dzień Niepodległości chyba też.... W sumie sama nie wiem. Niby sama z siebie nie oglądam, ale jak już leci to jest fajnie. Wiem, czego nie lubię. Tego chaosu, który zawsze im towarzyszy. Choć akurat to jest bardzo realistyczne. Może po prostu wiem, że jest to mało prawdopodobne? A jednak w filmach jest to poparte badaniami... E tam. Chciałabym Wam dzisiaj opowiedzieć o filmie, który obejrzałam dla jednej piosenki i jednej aktorki.
Na skutek przesunięcia, cieszącego się złą sławą, uskoku San Andreas w Kalifornii dochodzi do trzęsienia ziemi o sile 9 stopni w skali Richtera. Pilot helikoptera ratunkowego i jego żona, z którą nie utrzymuje kontaktów, muszą udać się z Los Angeles do San Francisco, aby uratować swoją jedyną córkę. Okazuje się jednak, że karkołomna podróż na północ jest jedynie początkiem, a gdy oboje myślą, że najgorsze już za nimi... jest tylko gorzej.
Zacznijmy od tego, o czym piszę zwykle na końcu - muzyka. Jest świetna. Bardzo dobrze utrzymuje atmosferę napięcia i, no wiecie, kataklizmu. Nic dodać, nic ująć. W dodatku piosenka promująca film - cudo! Dosyć stary utwór, pewnie słyszeliście go w radiu w oryginalnej wersji. Nową wersję wykonuje Sia. Uwielbiam ją. Ma niesamowity głos i bardzo oryginalne przedstawienia (performance - jak to inaczej przetłumaczyć...). "California Dreaming" w jej wykonaniu to po prostu marzenie. Sami sobie posłuchajcie. Piosenka i filmik jej towarzyszący przekonały mnie dostatecznie.
To, co możecie zaobserwować w tymże filmiku to także efekty. Baaaardzo realistyczne. Aż ciarki przechodzą, kiedy te wieżowce się walą... Ujęcia dodatkowo wspaniale je podkreślają. Szczególnie podobają mi się zbliżenia na detale - wyciągnięte dłonie itd. Jakoś to tak działa, że siedzimy w większym napięciu. Albo widok sylwetki na tle walących się budynków. Fajnie to wygląda. Jedyne, do czego mogę się doczepić, to czasem widoczny efekt green screena, właśnie podczas takich scen. Dosyć łatwo dopatrzeć się "wklejenia" aktorki w tło. Na szczęście takich momentów nie jest dużo.
Generalnie San Andreas zaczyna się bardzo ciekawie. Napięcie rośnie już od samego początku. Może i jestem osobą, która na samotny wieczór wybiera komedię romantyczną, ale nie gardzę kinem akcji, dlatego też te pierwsze sceny bardzo mi się spodobały. Myślę, że pierwsze minuty filmu są bardzo ważne, bo to one decydują, czy oglądamy dalej. Jeśli coś się mi nie podoba - wyłączam i idę czytać albo szukam czegoś innego.
Mogę jeszcze napisać, że podobało mi się tło dla całej tej historii z trzęsieniami ziemi. Była nim historia rodziny, która jest rozbita (rozwód, itd.), a po tym tragicznym zdarzeniu jest podzielona na dwie grupy i musi się odnaleźć. W ten sposób ma szansę znowu być razem. Jesteśmy więc świadkami zjednoczenia lub rozpadu na dobre rodziny Raya, Emmy i Blake. Poznajemy też Bena i jego brata Olliego, którzy towarzyszą Blake w Frisco. Polubiłam ich wszystkich. Fajnie się na nich patrzyło. Szczególnie na Blake i Bena.
A na koniec wspomnę jeszcze o aktorach, których możemy podziwiać w San Andreas. Alexandra Daddario (Percy Jackson) - dla niej właśnie kliknęłam PLAY, która gra Blake. Dwayne Johnson - wszystkim pewnie znany, pan "duży", który grał już w wielu filmach kina akcji, tutaj też dostała mu się czołowa rola Raya. Ioan Gruffud (Forever, Tajemnica Rajskiego Wzgórza, Amazing Grace) - akurat jego roli nie polubiłam, bo gościu był głupi i wredny, ale pasował idealnie. No i jeszcze paru innych :)
San Andreas, Brad Peyton, Australia, USA, 2015