2015/03/28

[46. Filmowa Sobota] Dziewczyna w czerwonej pelerynie

Film powstał na podstawie książki o tym samym tytule. Opowiada o wiosce, która utrzymuje stały pakt z krwiożerczym wilkołakiem, który kilkadziesiąt lat temu zabijał nie tylko zwierzęta, ale i ludzi. Pewnego dnia pakt zostaje naruszony, a wilkołak znów zaczyna zabijać. Pierwsza ginie siostra Valerie - Lucy. Zabójstwo przeszkadza jej w ucieczce ze swoim ukochanym - Peterem - przed zaaranżowanym małżeństwem z Henrym. Mieszkańcy wyruszają na polowanie, aby pozbyć się wilka. Jednak ojciec Solomon uświadamia im, że zabili zwykłego wilka. Okazuje się, że Valerie może porozumieć się z wilkołakiem i dowiaduje się, że przyszedł on po nią i jeżeli tylko opuści ona miasteczko, oszczędzi mieszkańców. Jednak ona tak łatwo się nie poddaje.

Gdzieś już kiedyś słyszałam o książce "Dziewczyna w czerwonej pelerynie", jednak nie zainteresowała mnie zbytnio. Niedawno za sprawą nagłego impulsu (w sumie nie pamiętam czemu) postanowiłam obejrzeć film na jej podstawie. Jest to zupełnie inna interpretacja baśni o Czerwonym Kapturku - bardziej krwawa i przerażająca. "Dziewczyna..." to połączenie horroru, romansu i fantasy, całkiem udane.

Jedną z zalet filmu jest sceneria. Niezwykła wioska, piękna zaaranżowana. Zimowa sceneria sprawia, że krew jest bardziej widoczna, a co za tym idzie - bardziej przerażająca. Kostiumy również są na wysokim poziomie, szczególnie tytułowa czerwona peleryna. Oglądając, ma się naprawdę ciekawe wrażenia z samego obrazu. A do tego dochodzi jeszcze niezwykła fabuła i muzyka.
Ta ostatnia również jest wspaniała. Pomaga nam wczuć się w klimat filmu, w wielu momentach obawiamy się, że coś zaraz wyskoczy lub się wydarzy. Brian Reitzell i Alex Heffes dobrze się sprawili komponując soundtrack. Odpowiednio dopasowany do danej sceny, wywołuje u nas jak najbardziej odpowiednie emocje. Od początku zwróciłam na niego uwagę, ponieważ zawsze to robię. Moim zdaniem muzyka odgrywa istotną rolę w każdym filmie. Nie zabraknie również piosenek, chociaż na te musimy trochę poczekać.

Największą zaletą jest oczywiście fabuła i sposób prowadzenia wątków. Pojawia się motyw wielkiej tajemnicy (który uwielbiam), którym tutaj jest poszukiwanie tożsamości wilkołaka. Jak mówi ojciec Solomon: "Może nim być każdy. Sąsiad, przyjaciel, mąż, a nawet żona". Jedyną wskazówką są oczy, które Valerie zobaczyła. Jednak to za bardzo nie pomaga, kiedy w wiosce mieszka kilkadziesiąt osób. Twórcom udało się utrzymać nas w niewiedzy aż do samego końca, głównie dzięki odpowiedniemu ułożeniu kamery oraz kadrom, które widać, że zostały dobrze przemyślane. Podejrzewamy tak naprawdę wszystkich, tylko nie właściwą osobę. Nawet nam przez myśl ten człowiek nie przejdzie.
Co do ustawień kamery i kadrów: te również potrafią wywołać u nas dreszcze. Przynajmniej u mnie, jednak jestem osobą, którą raczej łatwo wystraszyć (zwykły toster potrafi...) i która nie ogląda z tego powodu horrorów. W "Dziewczynie w czerwonej pelerynie" często kamera naśladuje ruchy wilkołaka, podąża za główną bohaterką jakby ją śledziła, przez co mamy wrażenie, że naprawdę coś ją śledzi. Przerażające, ale wspaniałe.

Z początku miałam uprzedzenia do Amandy Seyfried, do której nie pałam szczególną sympatią. Głównie przez jej wygląd, ale również filmy, w których zagrała (raczej nieciekawe). Tutaj jednak szybko się do niej przyzwyczaiłam i doceniłam jej grę aktorską. Przyznam szczerze, że oglądałam głownie ze względu na Maxa Ironsa, który jest synem Jeremy'ego Ironsa, którego uwielbiam. Chciałam sprawdzić, jak radzi sobie w filmach i nie zawiodłam się. Świetnie gra. Również Shiloh Fernandez przyciągnął mój wzrok, chociaż do najwyższych nie należy (ma 178 cm, Max - 188 cm).

Podsumowując: "Dziewczyna w pelerynie" to naprawdę świetny film. Z wielką przyjemnością go oglądałam, czasem się bojąc, czasem nawet ciesząc z tego, co widzę. Dobrze słucha się muzyki, a efekty potrafią zaskoczyć. Ciekawa jestem książki. Oby była równie dobra. Polecam!

Red Riding Hood, Catherine Hardwicke, Kanada, USA, 2011