2014/06/30

Książka vs. Film [dyskusja]

Ostatnio w mojej głowie często goszczą filozoficzne myśli pt."Najpierw książka, potem film - czy to ma sens?". W ciągu kilku dni wyrobiłam sobie na ten temat opinię i postanowiłam Wam ją przybliżyć, a także poznać Wasze zdanie na ten temat. Przy okazji poćwiczę sobie argumentację na polski...


Wiele moli książkowych przyzna rację stwierdzeniu, że książka jest lepsza od filmu. W większości się z tym zgadzam, ale czy jest to do końca prawda? Możemy przecież spotkać książki, które komuś nie "leżą", za to ich adaptacje filmowe stają się ulubionymi. Trzeba też zastanowić się nad słowem "adaptacja" czy "na podstawie", bo mnóstwo osób nie potrafi zrozumieć dokładnego ich znaczenia.

Co mam na myśli? Ten nieco denerwujący fakt, że czytelnicy wściekają się na różnice w fabule książki i filmu. Spróbujmy się jednak postawić na miejscu twórców filmu. Jak zmieścilibyście czterystu-stronową książkę w filmie najwyżej dwugodzinnym? Trzeba pamiętać o wygodach widza, nie każdy lubi siedzieć nie-wiadomo-jak-długo przed ekranem. Ja sama czasem nudzę się już po godzinie. To zależy od nastroju i zaangażowania widza. Sami przyznacie, że czasem nawet czytanie nudzi i męczy i trzeba zrobić sobie przerwę. A co na to nasze oczy? Kilka godzin w ciemności, przy jasnym monitorze czy ekranie kinowym naraża nasze oczy nie tylko na dyskomfort, ale również na późniejsze problemy z widzeniem. Kręgosłup też nie jest zbyt zadowolony z niewygodnej często pozycji, którą przybieramy siedząc na fotelu w kinie. Co innego oglądać w domu, gdzie w każdej chwili możemy zatrzymać seans i pójść do łazienki, przeciągnąć się, przespacerować, a co innego w kinie, kiedy siedzimy z kilkudziesięcioma ludźmi i nikt nie zechce wcisnąć pauzy dla nas, bo zachciało nam się do toalety. 

Ciężką sprawą są również efekty specjalne, szczególnie w filmach fantastycznych. Każdy wyobraża sobie daną scenę inaczej, także reżyser i autor powieści. Niektóre rzeczy ciężko pokazać na ekranie, mimo zaawansowanych technologii. Trzeba też pamiętać, że budżet filmu jest ograniczony. Z książkami jest inaczej. Autor nie ma określonej ilości stron, wydarzeń itp. Może wymyślać ile mu się podoba. Jedynym warunkiem jest pytanie "Czy to się sprzeda?". 

Często zapominamy o znaczeniu słów "na podstawie". Słownik synonimów podaje nam takie sformułowania jak na bazie, na podstawie, opierając się na, w oparciu, w oparciu o. Wybaczcie, ale ciężko jest mi zrozumieć, że wielu fanów chociażby "Władcy Pierścieni" nie rozumie tych słów i po premierze drugiej części "Hobbita" poleciały skargi, bo pojawił się tam Legolas, którego przecież w książce nie było. Moja przyjaciółka, mimo że fanka Tolkiena, nie miała do tego żadnych pretensji, bo od razu zrozumiała, że "Hobbit" w wersji filmowej nie jest dokładnym przełożeniem historii opisanej w książce, ale na niej tylko bazuje. Oznacza to, że twórcy mogli sobie dodać własne elementy, postacie itd.

Nie wolno nam również zapomnieć, że wina z powodu "fatalnych ekranizacji" leży przede wszystkim po stronie autora książki. To on nie dopilnował swojego filmu, to on nie przejrzał dokładnie scenariusza, to on nie zaprotestował, kiedy coś było źle. Weźmy na przykład takiego Paoliniego, który w czasie, kiedy kręcono "Eragona" był w trasie ze swoim cyklem, odwiedzał fanów. Skutki tego fani opłakują do dziś. Jego przeciwieństwem jest Orson Scott Card, który przez długie lata nie wyrażał zgody na ekranizację "Gry Endera" i odrzucał kolejne wersje scenariuszy. Jego upór doprowadził do tego, że w końcu ktoś stworzył tak dobry scenariusz, by autor zgodził się na ekranizację. Czy fani na tym ucierpieli? Nie sądzę.

Wróćmy jednak do pojedynku, który toczy się praktycznie od samego początku kinematografii. Pojedynku pomiędzy papierem, a płytą. Zwolenników książek jest tak wielu jak zwolenników filmu. Ja chcę się zastanowić, czy najpierw przeczytać książkę, a potem zobaczyć film, czy nie ma to żadnego znaczenia?

Cóż, według mnie jest to zależne od wizji czytelnika. Ja osobiście zakochałam się w cyklu "Dziedzictwo" Ch. Paoliniego tylko dzięki kilku obejrzanym scenom z filmu, który przecież był bardzo kiepski. To samo dotyczy "W pierścieniu ognia". Pamiętam, że pierwsza część mi się nie podobała, kiedy ją czytałam, choć może "nie podobała" to przesadne określenie. Po prostu nie poruszyła mnie. Natomiast po obejrzeniu filmu polubiłam drugą część i to dzięki właśnie filmowi postanowiłam dokończyć tę trylogię. 

Po długich zastanowieniach stwierdziłam, że tak naprawdę dla mnie nie ma znaczenia, czy najpierw przeczytam książkę, czy obejrzę film. I tak zawsze będę znała fabułę i wiedziała, jak się wszystko wydarzy. A podobno badania wynoszą, że większą przyjemność czerpiemy z czytania, jeśli znamy zakończenie. Film może być dobrym uzupełnieniem książki, pomóc w wyobrażeniu sobie fabuły. Szczególnie jeśli w jego tworzeniu pomagał autor i twórcy się postarali. 

Podsumowując: myślę, że każdy powinien sobie na ten temat wyrobić własne zdanie. Nie będę nikomu mówiła, żeby najpierw przeczytał książkę, a potem dopiero film, sama też przestanę starać się tak robić, bo wielkiego sensu w tym nie ma, jeśli i tak zrobię i to, i to. Jednak nie zapominajmy, że są jeszcze ludzie, którzy nie mają pojęcia, że ich ulubiony film powstał na podstawie książki...

A co Wy o tym sądzicie? Jakie jest Wasze zdanie? Czekam na komentarze, chętnie poznam Wasze opinie.